- Żona straciła przytomność. Wezwałem pogotowie. Zanim dojechało, sam próbowałem ją reanimować, pomagał mi nasz syn. Później ratownicy przez godzinę walczyli o jej życie. Ale było już za późno - mówił pan Jacek, mąż kobiety, która dzień przed śmiercią nie mogła doprosić się o pomoc w szpitalu. Miała objawy COVID-19. Do teraz nie wiadomo, czy była zakażona koronawirusem. Relację otrzymaliśmy na Kontakt 24.
W środę portal tvn24.pl poinformował o pracownicy szpitala powiatowego w Złotoryi, która z objawami COVID-19 zmarła w swoim domu, nie doczekawszy wyniku testu na koronawirusa Wymaz pobrano jej w poniedziałek 26 października. Kobieta poddała się samoizolacji, nie przychodziła do pracy. Jej stan z dnia na dzień się pogarszał. W niedzielę 1 listopada kobieta szukała pomocy w swoim szpitalu. Jak przekazała prezes placówki w Złotoryi Jolanta Klimkiewicz, z relacji pracowników wynikało, że kobieta nie została przyjęta. Lekarka pouczyła ją, że powinna zawiadomić pogotowie i pojechać do szpitala z oddziałem dla osób zakażonych koronawirusem. W Złotoryi takiego oddziału nie ma.
Kobieta wróciła do domu. Dzień później - w poniedziałek - nadszedł moment krytyczny. Wezwano pogotowie. Ratownicy reanimowali kobietę na miejscu. Nie udało się jej uratować. - Poprosiłam moich pracowników o przygotowanie notatek służbowych dotyczących tej sytuacji. Jeżeli nasza pracownica była w niedzielę na terenie szpitala, to chciałabym wiedzieć, czy prawidłowo zareagowaliśmy, czy pracownicy zachowali się właściwie. Kiedy zbiorę wszystkie notatki, będę mogła udzielić bardziej szczegółowej informacji. Na razie posługuję się głównie relacjami współpracowników - mówiła redakcji tvn24.pl prezes Klimkiewicz.
Brak pomocy
Po publikacji tekstu w środę, jeszcze tego samego dnia na Kontakt 24 napisał pan Jacek, mąż pracownicy szpitala w Złotoryi. W trakcie rozmowy telefonicznej podkreślił, że przed śmiercią żony kilkukrotnie próbowali dostać się do szpitala, w którym kobieta przepracowała 35 lat.
- W ostatnią niedzielę żona czuła się coraz gorzej, dlatego zabrałem ją do samochodu i pojechaliśmy na izbę przyjęć do szpitala w Złotoryi. Powiedzieliśmy, o co chodzi, ale lekarka poinformowała nas, że nie mogą żony przyjąć, ponieważ nie mają wolnych miejsc. Zabrałem żonę z powrotem do auta i zaczęliśmy jechać w kierunku Legnicy. Najpierw zadzwoniłem do nich na SOR, gdzie powiedziano mi, że oni nie pomogą, ale poinformowali jednocześnie, że szpital w Złotoryi złamał prawo, bo mieli obowiązek żonę przynajmniej zbadać. Poradzili, aby tam wrócić i w razie ponownej odmowy zażądać oświadczenia na piśmie - relacjonował mężczyzna. Małżeństwo wróciło do Złotoryi. Wyszła do nich ta sama pani doktor. Powtórzyła, że brakuje miejsc. - Poprosiłem o odmowę na piśmie. Wtedy lekarka poszła coś skonsultować i po kilkunastu minutach wróciła. Nawet na nas nie patrząc, stojąc w drzwiach, podała kartkę z odmową. Ona wiedziała doskonale, kim jest moja żona. Przecież pracowała tam 35 lat - opisywał. Pan Jacek ponownie zadzwonił do Legnicy, ponownie usłyszał o łamaniu prawa, ale też otrzymał radę, aby jechać do Bolesławca (funkcjonuje tam szpital jednoimienny), już nawet bez dzwonienia. Zadzwonił mimo wszystko. Przekazano mu, że przed szpitalem czekają na przyjęcie dwie karetki z pacjentami i odmówiono pomocy. Poradzono, aby wezwać policję do szpitala w Złotoryi. Ale małżeństwo było już wyczerpane walką. Postanowili wrócić do domu. - Mieszkamy na drugim piętrze i wchodząc żona poczuła się już bardzo słabo. Następnego dnia, w poniedziałek, straciła przytomność. Wezwałem pogotowie, a zanim dojechało, sam próbowałem ją reanimować, pomagał mi nasz syn. W końcu przyjechał jeden zespół ratowniczy, później drugi z lekarzem i przez około godzinę próbowali walczyć o jej życie, ale było już za późno. Tych sześciu panów z karetek było naprawdę w porządku, ale nic już nie mogli zrobić - powiedział.
NFZ prosi o wyjaśnienia
Mijał kolejny dzień od pobrania wymazu, a wyniku testu zmarłej kobiety nadal nie było. Pan Jacek przyznał, że jak dotąd nikt nie odezwał się do niego ze strony szpitala. Dopiero zbiera siły, aby zgłosić sprawę służbom. Zaznaczył, że będzie walczył o to, aby osoby odpowiedzialne za nieudzielenie pomocy poniosły konsekwencje.
- To, co przeżyliśmy z synem przez tę ostatnią godzinę i że on musiał na to patrzeć, tego nie daruję - podkreślił. Redakcja tvn24.pl wysłała zapytania o sprawę do Narodowego Funduszu Zdrowia i Urzędu Wojewódzkiego. Joanna Mierzwińska, rzeczniczka dolnośląskiego oddziału NFZ poinformowała, że fundusz "zwrócił się w trybie pilnym do Szpitala Powiatowego im. A. Wolańczyka w Złotoryi o przeprowadzenie postępowania wyjaśniającego" oraz ustosunkowanie się do powyższych doniesień.
Rzeczniczka dodała, że należy ustalić, kto i kiedy zlecił test - szpital czy POZ - aby stwierdzić, które laboratorium powinno przekazać jego wynik.
Złotoryjski szpital jeszcze nie udzielił wyjaśnień.
Autor: est,ib/gp / Źródło: tvn24.pl / Kontakt 24