"Który autobus jedzie najdalej od miejsca, gdzie jesteśmy?" – zapytała pani Agata pewną kobietę na dworcu autobusowym w Kuching. Reporterka 24 uważa, że to doskonały sposób, aby poczuć wolność od domu, pracy i obowiązków. I tę wolność znalazła z partnerem na azjatyckiej wyspie Borneo, o czym możemy przekonać się na zdjęciach wysłanych na Kontakt 24.
TY RÓWNIEŻ UDAŁEŚ SIĘ W CIEKAWĄ PODRÓŻ? A MOŻE MIESZKASZ ZA GRANICĄ? CZEKAMY NA TWOJĄ RELACJĘ. DOŁĄCZ DO GORĄCEGO TEMATU I #POKAZNAMSWIAT
A propos wolności, o której wspominała pani Agata. - Chodzi po prostu o to, żeby wziąć autobus, nie zważając, gdzie będzie jechał. Byle jak najdalej. Nie przejmując się, co was dziś spotka. Aby, jak to mówią, strach przed nieznanym zmienić w ciekawość - tłumaczy.
I tak Reporterzy 24 pewnego dnia w południe 40 km od Kuching zaczęli wystawiać kciuki, by złapać cokolwiek, co zawiezie ich na zachód Borneo. - Po kilku minutach poznaliśmy Alexa, Malezyjczyka chińskiego pochodzenia, który jeżdżenie autostopem po Borneo przeniesie na inny poziom - opowiada pani Agata.
- Akurat Alex miał wolne, kierowcę i chciał nas poznać. Jechał 130 km na wschód i mimo, że musiał trzymać swój plecak na kolanach, bo auto było tak zapchane, to chętnie nas zabrał. 130 km pewnie mogliśmy pokonać w jakieś dwie godziny, ale po godzinie wiedzieliśmy, że dalej tego dnia nie zajedziemy, a wieczór spędzimy z Alexem i jego kierowcą pijąc piwo w hotelu. Dokładnie w Betong, czyli gdzieś, gdzie białych ludzi dawno nie widzieli – kontynuuje Reporterka 24.
Wino w wodzem
- Alex opowiadał nam o Borneo, o życiu swoim i mieszkańców, np. że biedna rodzina na Borneo zarabia ok. 20 000 RM (w przeliczeniu 19 000 zł ) rocznie. Bogaci, w Sabah, potrafią dorobić się nawet od 300 000 do 500 000 RM na czarnym pieprzu albo palmach na olej palmowy. Opowiadał o tym, pozwalając mi wszystko zapisać, że wyspę zamieszkują trzy nacje - Malezyjczycy, Chińczycy i ludzie Dajak. Ci ostatni to rodowici mieszkańcy wyspy, którzy do tej pory w większości mieszkają w tzw. longhouse'ach - długich domach. Nazwa słuszna, bo dom może się ciągnąć na 100 m i może w nim mieszkać nawet 100 rodzin - dodaje.
Tak właśnie zrodził się pomysł zobaczenia na własne oczy tych długich domów. - Ruszyliśmy na poszukiwania plemion mieszkających w longhouse’ach. Wtedy też zweryfikowaliśmy nasze plany. Nie chcieliśmy dojechać jak najdalej, chcieliśmy przeżyć jak najwięcej. Bo prawda jest taka, że czasami podróż jest ważniejsza od celu - uważa Reporterka 24.
I dodaje: Każdy z longhouse'ów ma swojego wodza. Wybierają go poprzez głosowanie. Ma on nielimitowaną władzę, ale z reguły to dobrzy ludzie. Wodzowie jakich my spotkaliśmy to ludzie mówiący po angielsku, ale to nie oznaczało, że mogliśmy się z nimi komunikować po angielsku. Rozmawialiśmy raczej przez Alexa. Jeden z nich był kiedyś nawet szefem policji. Alex opowiadał nam również o winie ryżowym. Winie, które robione jest w małej ilości i jest pite tylko w wyjątkowych sytuacjach, np. na festiwalach i podczas świąt. Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, gdy wódz w drugim z trzech odwiedzonych longhouse'ów wyciągnął butelkę z winem. Do teraz nie wiem, kto był bardziej podekscytowany tą chwilą. Oni czy my. Alex jeszcze długo tego dnia nie mógł uwierzyć, że zostaliśmy poczęstowani tym winem.
Maczety, włócznie i… ludzkie czaszki
Pierwszy longhouse, jaki odwiedzili Reporterzy 24, był jednak opuszczony. - I tym bardziej pobudził naszą ciekawość na więcej. Jedyna rodzina, która tam mieszkała pozwoliła nam wejść do środka i tu nam po prostu opadły szczęki. Nie tylko nam. Alex sam nie mógł uwierzyć w to, co widział. Na ziemi, pod szafką leżały stare maczety i włócznie używane niegdyś do zabijania wrogów. Tak leżały sobie i rdzewiały pod szafką. Obok szafki była mata ręcznie pleciona - na noc rozkładana do snu, a w kącie były ślady po palenisku używanym jeszcze niedawno jako kuchni. I tak chodziliśmy trochę pospiesznie wszyscy, jakby to miało za chwilę zniknąć albo zostać schowane przed nami. Albo mieliśmy dalej ruszyć wycieczką po muzeum. Ale nie, to było tak prawdziwe, że chyba nawet porządne uszczypnięcie nie pozwoliłoby mi w to wtedy uwierzyć – opowiada.
Gdzieś na Borneo, około 10 km od granicy z Indonezją, Reporterzy 24 mieli okazję zobaczyć murowany longhouse, a wódz ugościł ich winem ryżowym zwanym Dua. - Longhouse był ładnie pomalowany we wzory plemienia. Na ścianie wisiał ruter wifi, a kobiety miały najnowsze telefony w rękach, którymi robiły nam bardziej lub mniej skrycie zdjęcia. I pomimo, że wszystkim tym plemionom brakowało pióropuszy i nie siedzieli wokół ogniska, to było to plemię XXI wieku. Z tradycjami, wyznający chrześcijanizm i mający swojego wodza. Część w tradycyjnych strojach, część w takich jak my, szyjący ręcznie maty do spania oglądając przy tym amerykański film na 32-calowym telewizorze - opowiada.
- Ale to jeszcze nie koniec. Jak już pożegnaliśmy się z drugim z longhouse'ów, zajechaliśmy do jeszcze jednego, o którym dowiedzieliśmy się od lokalnego mieszkańca, który mijał nas samochodem. Ten był zupełni stary, na palach, a jak chodziliśmy po jego deskach, to miałam ochotę założyć się z trzema moimi towarzyszami podróży pod którym się zapadną. Tu również mieliśmy zaszczyt poznać wodza wioski, pokazał nam również swój dom i czapki. Z pióropuszem, które nakładają na imprezy plemienia. Była tu też księga gości. Przejrzeliśmy całą, od pierwszej kartki. Ani jednego Europejczyka, ani jednego Australijczyka, ani też jednego Amerykanina. Na korytarzu z kolei wisiał pod sufitem siatkowany worek. A w tym siatkowanym worku wisiały... ludzkie czaszki. Tak, ludzkie czaszki. Oznacza to, że w tym longhouse'ie mieszka dawny łowca głów. Dreszcze przechodzą... - kończy.
O tym, że Reporterzy 24 lubią przemierzać świat, świadczy aktualizowana przez nas na bieżąco mapa. Oto relacje, które otrzymaliśmy od Was w ramach akcji "Pokaż nam świat":
Autor: kz/aw / Źródło: niclepszego.com