użytkownik niezalogowany
Autor:~Konkretny
MATERIAŁ INTERNAUTY

Polski Himalaista Waldemar Kowalewski zdobył szczyt Lhotse

Szczyt Lhotse 8516m 4 góra ziemi, zdobyta 20.05, 15.30 wreszcie. Atak szczytowy rozpocząłem z bazy 5300, wystartowałem 17.05, w nocy i od razu dotarłem do obozu cII 6400m, rano 18.05 ruszyłem wyżej docierając do obozu cIII 7100m. Po przespanej nocy 19.05 o godzinie 7.00 rano ruszyłem znowu wyżej aby po zaplanowanych 7 godzinach dotrzeć do obozu IV, niestety potężny ból w prawej stopie zmusił mnie do zdjęcia buta, wkładki i skarpety aby móc rozmasować gołą stopę na wysokości 7700m. Z niespotykanym do tej pory w mojej pasji, bólem i cierpieniem dotarłem do wysokości 7850m i dalej już nie mogłem znaleźć w sobie siły aby dotrzeć do obozu c IV który był nade mną 80m. To był dla mnie najtrudniejszy moment w mojej dotychczasowej wspinaczce, wiedziałem że takie "tkwienie" w ścianie w obecnej sytuacji skończy się pewna śmiercią za kilka godzin. Zejście w dół było również bez sensu, bo zajęło by mi zbyt wiele czasu aby dotrzeć do niżej położonego obozu III nie narażając się na odmrożenie, było bardzo zimno i zupełnie ciemno. Byłem tak bardzo "odmóżdżony" i niedotleniony, że pamięć o schowanej czołówce w górnej klapie plecaka (zawsze tam chowam) okazała się zawodna, nie było jej.. później okazało się że jednak była. Widząc palące się lampki w namiotach w powyższym obozie IV, zacząłem krzyczeć o pomoc , błagałem aby ktoś usłyszał, aby mi pomógł, wszystko na nic, dookoła tylko szum wiatru i pogłębiający się dług tlenowy który narastał z każdą godziną, miałem tego świadomość. Około 60 metrów przed namiotami obozu IV znalazłem czyjś depozyt z zawartością m/innymi 3 butli z tlenem, przywiązanymi do liny poręczowej w ścianie Lhotse, postanowiłem historycznie użyć jednej z nich, wiedziałem że jak tego nie zrobię to umrę. Znalezienie noża, okazało się równie niewykonalne co czołówki, plecak miałem zbyt ciężki i obładowany aby w nim cokolwiek przeszukać w stromej ścianie, chyba myślałem już tylko na 20%. Postanowiłem przegryźć linę, żułem ją zębami z całych sił dobrą godzinę, po czym się poddałem. I tu nagle cud , obok mnie 10 metrów minął mnie Szerpa wspinający się na Everest, akurat w tym miejscu nasze drogi się rozwidlały, Everest/Lhotse. Pełen nadziei , poprosiłem go aby mi dał nóż, odpowiedział mi że ma do mnie za daleko (10 metrow) i zaczął się oddalać, znikając w ciemnościach. Moja rozpacz zamieniła się we wściekłość, może właśnie ten drań ocalił mi życie, po kolejnych 2,5 godzinie pokonałem dla mnie krytyczne 60 metrów i dotarłem o 21.00 do namiotów obozu c IV na 7950m. Mój planowany szturm na szczyt, który planowałem na północ, ( zawsze szturm planuje się około północy , aby zdążyć zejść ze szczytu ) po tak rozpaczliwym dotarciu do obozu IV wydawał mi się bez sensu, miałem wątpliwości, myślałem o odwrocie. Najlepsze co mi przyszło do głowy, to sen i o niczym nie myślenie. Zrobiłem to, celowo nie nastawiając budzika, obudziłem się rano i postanowiłem o 7.00 rano (wyjątkowo późno) wyruszyć na szczyt z zamiarem jego zdobycia bez względu na porę, odnalazłem w sobie nowe siły, organizm przypomniał sobie o miesiącach/ latach ostatnich treningów, wylanych potach, przepłyniętych setkach kilometrów basenów. Ruszyłem o 7.00 rano, szczyt osiągnąłem o 15.30. Użyłem podczas samego szturmu tlenu ratunkowego "emergency", nie żałuję, choć moim marzeniem było zdobyć Lhotse "Sote", ale nie dałbym rady po przygodach z poprzedniego dnia. Postanowiłem nie spać przy zejściu w obozie IV, (to prawie pewna śmierć a na pewno gwarantowane odmrożenia) ani III, ale za wszelką cenę dojść do bezpiecznego obozu II 6400m i dotarłem do niego o 2.00 w nocy. Rano postanowiłem ruszyć dalej w dół do bazy. Przegryzłem coś na ząb, popiłem zagotowaną wodę, Zapakowałem plecak, ruszyłem z obozu i po 10 minutach wywróciłem się. Zemdlałem na chwilę. Dostałem dobry znak od organizmu że nie jestem gotowy. Wróciłem do namiotu i zaszyłem się do śpiwora. Odczekałem cały dzień, pół nocy i o 4.00 rano ponownie ruszyłem aby wreszcie dotrzeć przez szalony jak rosyjska ruletka icefaal (lodospad bez przerwy się walący) do bazy głównej. Dodam dla niewtajemniczonych że 99,9% wspinających się z obozu cIII 7100 używa już tlenu. Cieszę się że mi się udało zdobyć szczyt, nie chce już nigdy wracać na tę przeklętą górę. Nigdy w życiu nie widziałem tyle ludzkiego cierpienia. Tylko pierwszego dnia szturmu zmarło podobno 5-ciu ludzi. Ale co tam Śmierć, o niej każdy się później dowie, bo śmieć w górach jest świetną pożywką dla mediów, jest poczytna i interesująca dla czytelników. Jest jednak zawsze cisza o wszechobecnym Kalectwie na Evereście, bo w niczyim to interesie nie leży, ani to niepoczytne dla mediów, ani agencje wyprawowe się tym nie chwalą, no bo po co. Prawda jest taka że tym razem nie było ani jednej agencji bez ofiar kalectwa, poodmrażane nosy, policzki, palce u rąk, palce u nóg, ale najgorsze to całe dłonie. Czyli wszystko do obcięcia/ amputacji po powrocie do domu. Tak, to prawda że wspinający się na Everest to w 99,9% nie wytrawni Himalaiści, najczęściej przygoda z Himalaizmem zaczyna się właśnie od Everestu. Właśnie Ci wspinacze na Everest to ludzie najczęściej młodzi chłopcy i dziewczęta od 25 roku życia, chcący spełnić swoje marzenie życiowe i zdobyć górę gór płacą tak straszną cenę za próbę osiągnięcia swojego marzenia. Nie jest prawdą że można kupić sobie szczyt, być na niego wciągniętym przez Szerpę, wniesionym na plecach itp. Wspinający się na Everest to ludzie, którzy mają za sobą zawsze przynajmniej jeden szczyt 7000-czny. Kto tak twierdzi temu kopa w dupę dam a nogę mam mocną, niech nikt się nie odważy tak więcej mówić. Moje podsumowanie chciałem tylko zadedykować tym biednym przyszłym kalekom, którzy chcieli spełnić swoje marzenie a których osobiście naliczyłem około 40 !!! A to dopiero po pierwszym szturmie (a będzie kolejny).